Wiecznotrwałe rytuały życia tryskają nieprzerwanie, ludzie piją ciągle ze źródła nadziei, a deszcze bez rynien nieczęsto padają między nimi: oto dzisiejsze podsumowanie mej życiowej mądrości, dojrzałe w atmosferze twórczego podniecenia. Random odpowiedział mi skinieniem głowy i jakąś przyjazną sprośnością.
      Byliśmy w bibliotece. Usiadłem na brzegu wielkiego biurka, Random zajął krzesło po mojej prawej ręce. Gerard stał na drugim końcu pokoju, studiując zawieszone na ścianie okazy broni. A może przyglądał się rzeźbie jednorożca autorstwa Reina? W każdym razie, on także ignorował Juliana, rozwalonego w fotelu obok szaf z książkami, na samym środku. Wyciągnął skrzyżowane w kostkach nogi i gapił się na swe wysokie buty.
      Fiona - jakieś metr sześćdziesiąt wzrostu - wpatrywała się swymi zielonymi oczyma w błękitne oczy Flory, gdy rozmawiały stojąc przy kominku. Jej włosy wynagradzały brak ognia i żarzących się głowni. Jak zawsze, przypominała mi dzieło, od którego na moment odstąpił artysta i odłożywszy narzędzia myśli o pytaniach, formujących się z wolna za zasłoną uśmiechu. To miejsce u podstawy szyi, gdzie jego palec wyżłobił kość obojczyka, zawsze przyciągało mój wzrok, jako znak mistrza i twórcy. Zwłaszcza kiedy podnosiła głowę, tajemniczo lub władczo, by spojrzeć na nas, wysokich.
      Uśmiechnęła się delikatnie, z pewnością świadoma mego spojrzenia - ta jej zdolność graniczyła z jasnowidzeniem, i choć wiedziałem o niej, nigdy nie przestawała mnie niepokoić.
      Llewella stała w kącie udając, że czyta. Odwróciła się do nas plecami, a jej zielone loki zawijały się o kilka centymetrów powyżej ciemnego kołnierza. Nie wiem, czy to wyobcowanie wynikało z nastroju, nieśmiałości czy po prostu braku zaufania. Prawdopodobnie ze wszystkiego po trochu. Jej obecność w Amberze była wyjątkowym zdarzeniem.
      I właśnie fakt, że tworzyliśmy raczej zbiór indywiduów niż zespół, rodzinę, właśnie wtedy, gdy chciałem osiągnąć jakąś wspólną świadomość, jakąś wolę współpracy, wywołał moją uwagę i odpowiedź Randoma.
      Wyczułem znajomą obecność, usłyszałem "Witaj, Corwinie" i oto stała przede mną Deirdre, wyciągając ku mnie rękę. Chwyciłem jej dłoń i uniosłem. Postąpiła o krok, jakby zaczynając jakiś powolny taniec. Zbliżyła się. Na moment zakratowane okno obramowało jej głowę i ramiona, a wspaniały gobelin ukazał się na ścianie po lewej stronie. Zaplanowała to, naturalnie, i odpowiednio ustawiła. Mimo to, uzyskała pożądany efekt. Trzymała w palcach mój Atut. Uśmiechnęła się.
      Pozostali spojrzeli w naszą stronę, kiedy się pojawiła, a ona odwróciła się wolno i trafiła ich swym uśmiechem, niby Mona Lisa z pistoletem maszynowym.
      - Witaj, Corwinie. - Musnęła wargami mój policzek i cofnęła się. - Chyba przybyłam za wcześnie.
      - Nigdy - odparłem, oglądając się na Randoma.
      Wstał właśnie, przewidując, o co poproszę.
      - Pozwolisz, siostro, że przygotuję ci coś do picia - zaproponował, biorąc ją pod ramię. Ruchem głowy wskazał barek.
      - Z przyjemnością. Dziękuję.
      Odprowadził ją na bok i nalał wina, zażegnując, a w każdym razie odsuwając na pewien czas tradycyjne starcie z Florą. Przynajmniej, pomyślałem, większość dawnych animozji trwa nadal tak, jak je zapamiętałem. Choć więc straciłem na chwilę towarzystwo Deirdre, to jednak wyczułem wzrost wskaźnika domowego spokoju, co było dla mnie dość istotne. Random potrafi sobie poradzić, gdy tylko mu na tym zależy.
      Zabębniłem palcami po biurku, roztarłem bolące ramię, wyprostowałem nogi, założyłem jedną na drugą, rozważyłem zapalenie papierosa...
      I nagle zjawił się. Na drugim końcu pokoju Gerard odwrócił się, powiedział kilka słów, wyciągnął rękę. Chwilę później ściskał lewą i jedyną dłoń Benedykta, ostatniego członka naszej grupy.
      Bardzo dobrze. Benedykt zdecydował się przybyć, używając Atutu Gerarda, nie mojego. W ten sposób dał wyraz uczuciom, jakie wobec mnie żywił. Czy demonstrował także istnienie sojuszu, mającego kontrolować moje wpływy? W każdym razie chciał mnie skłonić do zastanowienia. Czyżby to on namówił Gerarda do tej porannej gimnastyki? Prawdopodobnie.
      Julian wstał, przeszedł przez pokój, rzucił Benedyktowi kilka słów i uścisnął mu rękę. Poruszenie zwróciło uwagę Llewelli. Odwróciła się, zamknęła i odłożyła książkę. Potem podeszła, przywitała się z Benedyktem, skinęła głową Julianowi i powiedziała coś do Gerarda.
      Zaimprowizowana konferencja stawała się coraz bardziej ożywiona. Jeszcze raz: bardzo dobrze. I jeszcze. Czworo i troje. I dwójka pośrodku...
      Czekałem, przyglądając się grupce pod ścianą. Wszyscy byli na miejscu. Powinienem się odezwać, zacząć tłumaczyć, po co ich wezwałem. Mimo to...
      Nie mogłem się powstrzymać. Wiedziałem, że wszyscy wyczuwamy napięcie, jakby nagle w pokoju zaczął działać potężny magnes. Chciałem zobaczyć, jak ułożą się opiłki.
      Flora spojrzała na mnie nieznacznie. Byłem prawie pewien, że przez tę noc nie zmieniła zdania. Chyba że zdarzyło się coś nowego. Nie, z pewnością właściwie przewidziałem kolejne posunięcie.
      I miałem rację. Dosłyszałem, jak mówi coś o pragnieniu i kieliszku wina. Odwróciła się i zrobiła krok w moją stronę, jakby oczekiwała, że Fiona pójdzie za nią. Gdy to nie nastąpiło, zawahała się na moment, skupiła na sobie uwagę całego towarzystwa. Zdając sobie z tego sprawę błyskawicznie podjęła decyzję, po czym z uśmiechem ruszyła ku mnie.
      - Corwinie - powiedziała. - Napiłabym się trochę wina.
      Nie odwracając głowy, nie odrywając spojrzenia od tego, co działo się przede mną, rzuciłem przez ramię:
      - Randomie, nalej Florze wina, dobrze?
      - Ależ naturalnie - odparł i usłyszałem odpowiednie dźwięki.
      Flora kiwnęła głową, starła z twarzy uśmiech i mijając mnie przeszła na prawo.
      Cztery na cztery oraz nasza droga Fiona, płonąca jaskrawo na samym środku pokoju, świadoma i rozbawiona wywieranym wrażeniem, natychmiast odwróciła się w stronę owalnego lustra w ciemnej, misternie rzeźbionej ramie, zawieszonego pomiędzy rzędami półek. Zaczęła poprawiać jakieś niesforne pasemko włosów w okolicy lewej skroni.
      Gdy się poruszyła, coś błysnęło srebrem i zielenią wśród czerwonej i złotej geometrii dywanu, tuż obok miejsca, gdzie przed chwilą spoczywała jej lewa stopa. Miałem ochotę równocześnie zakląć i roześmiać się. Ta wredna dziwka znowu się z nami bawiła. Zawsze jednak godna podziwu... Nic się nie zmieniło. Bez przekleństw i bez uśmiechu ruszyłem ku niej. Wiedziała, że podejdę.
      Julian jednak zbliżył się także, odrobinę szybciej niż ja. Może stał trochę bliżej, a może dostrzegł to o ułamek sekundy wcześniej.
      Schylił się i podniósł to delikatnie.
      - Twoja bransoleta, siostro - powiedział uprzejmie. - Głupia, porzuciła twoją rękę. Pozwól, proszę. Wyciągnęła rękę, obdarowując go jednym ze swych spojrzeń spod opuszczonych rzęs. Julian zapiął szmaragdowy łańcuch. Gdy skończył, ujął jej dłoń i pociągnął do swojego kąta, skąd pozostali obserwowali dyskretnie rozwój wypadków, udając zainteresowanie rozmową.
      - Jestem pewien, że rozbawi cię żarcik, który właśnie opowiadamy - zaczął.
      Uśmiechnęła się jeszcze bardziej promiennie i uwolniła rękę.
      - Dzięki, Julianie - odparła. - Jestem przekonana, że będę się śmiała, gdy go usłyszę. Obawiam się jednak, że jako ostatnia. Jak zwykle - ujęła mnie pod ramię. - Teraz jednak trzeba mi czegoś innego - dodała. - Wina.
      Poszedłem z nią i podałem jej kielich. Pięć do czterech. Julian, który nie lubi okazywać uczuć, w chwilę później podjął decyzję i ruszył za nami. Nalał sobie wina, napił się, obserwował mnie przez dziesięć czy piętnaście sekund.
      - Chyba wszyscy jesteśmy już na miejscu - stwierdził wreszcie. - Kiedy zamierzasz przystąpić do tego, po co nas tu sprowadziłeś?
      - Nie ma powodu zwlekać - odparłem. - Skoro kolejka już obeszła.
      Po czym dodałem głośniej, kierując się do grupki na drugim końcu pokoju:
      - Czas nadszedł. Usiądźmy wygodnie.
      Pozostali zbliżyli się wolno. Przyniesiono krzesła, podano więcej wina. Po minucie byliśmy gotowi.
      - Dziękuję wszystkim - powiedziałem, gdy ucichły ostatnie szmery. - Mam kilka spraw, które chciałbym omówić, i część z nich pewnie nawet omówię. Wszystko zależy od tego, co się wydarzy. Zaraz przystąpimy do rzeczy. Randomie, powiedz im to, co opowiedziałeś mi wczoraj.
      - Jak sobie życzysz.
      Wycofałem się na fotel za biurkiem, a Random zajął moje miejsce. Usiadłem wygodnie i znowu wysłuchałem historii o kontakcie z Brandem i nieudanej wyprawie ratunkowej. Była to wersja skrócona, bez wszystkich domysłów i teorii, o których pamiętałem jednak, odkąd Random mi o nich powiedział. I mimo że teraz o nich nie wspomniał, wszyscy byli świadomi implikacji jego opowieści. Wiedziałem o tym. Właśnie dlatego zależało mi, by Random pierwszy zabrał głos. Gdybym to ja spróbował streścić swoje podejrzenia, uznaliby z pewnością, że przeprowadzam uświęconą tradycją operację odwracania uwagi od własnej osoby. A to wywołałoby w efekcie serię metalicznych trzasków zamykających się przede mną umysłów. Teraz jednak, choć podejrzewają, że Random mówi to, co chcę, by powiedziai, wysłuchają go i zaczną się zastanawiać. Przede wszystkim będą rozważać powody, dla których zwołałem to zebranie. Będą analizować przesłanki na wypadek ewentualnego ich potwierdzenia. I rozważać, czy jestem w stanie przedstawić dowody. Sam się nad tym zastanawiałem. Czekałem i myślałem, obserwując przy tym swoje rodzeństwo, co było zajęciem bezowocnym, choć nieuniknionym. Zwykła ciekawość raczej niż podejrzliwość zmuszała do studiowania ich twarzy w poszukiwaniu reakcji, grymasów, wskazówek - twarzy, które znałem lepiej niż ktokolwiek inny, do granic mych możliwości poznania. I, naturalnie, niczego z nich nie wyczytałem.
      Może to prawda, że przyglądamy się ludziom jedynie przy pierwszym spotkaniu; potem, gdy ich rozpoznajemy, mózg dokonuje czegoś w rodzaju odczytu stenograficznego. Mój umysł był na tyle leniwy, że było to możliwe; wykorzystywał zdolność uogólniania i gdy tylko mógł, zakładał regularność, by uniknąć jakiejkolwiek pracy.
      Tym razem jednak zmuszałem się, by patrzeć, choć bez rezultatu. Julian zachował swą maskę lekkiego znudzenia i rozbawienia. Gerard sprawiał wrażenie na przemian zaskoczonego, rozgniewanego i zmartwionego. Benedykt pozostał chłodny i nieufny. Llewella smutna i nieprzenikniona, jak zawsze. Deirdre była roztargniona, Flora spokojna, Fiona obserwowała wszystkich, ze mną włącznie, układając pewnie własny katalog reakcji. Jedyne, co mogłem stwierdzić z całą pewnością, to że Random zrobił wrażenie. Nikt się nie zdradził, widziałem jednak, jak opada znudzenie, znikają stare podejrzenia i rodzą się nowe. Moje rodzeństwo było coraz bardziej zaciekawione. Niemal zafascynowane. Potem zaczęli zadawać pytania, z początku kilka, później ruszyła lawina.
      - Czekajcie - przerwałem wreszcie. - Dajcie mu skończyć. Niech opowie wszystko. Poznacie odpowiedzi na część pytań. Pozostałe mogą poczekać.
      Pokiwali głowami, burcząc niechętnie, a Random mówił dalej, aż do samego końca, to jest do naszej walki z tymi stworami w domu Flory. Powiedział, że byli tacy sami jak ten, który zabił Caine'a, a Flora to potwierdziła. Teraz padły pytania. Słuchałem uważnie. Wszystko w porządku, póki dotyczyły opowieści Randoma. Nie chciałem jednak dopuścić do spekulacji na temat ewentualnego spisku kogoś z nas. Gdyby ktoś o tym pomyślał, natychmiast stałbym się głównym podejrzanym. A w efekcie padłyby nieprzyjemne określenia i nastrój stałby się taki, jakiego wolałem uniknąć.
      Lepiej najpierw zdobyć dowody, a oskarżenia zachować na później; od razu nie się uda - przygwoździć winnego, a przy okazji wzmocnić własną pozycję. Słuchałem więc i czekałem. Kiedy uznałem, że kluczowy moment zbliżył się niebezpiecznie, zatrzymałem zegar.
      - Cała ta dyskusja, wszystkie spekulacje byłyby zbędne - stwierdziłem - gdybyśmy znali fakty. Niewykluczone, że jest sposób, by je poznać. Natychmiast. Dlatego właśnie tu jesteście.
      To załatwiło sprawę. Miałem ich. Skupionych. Gotowych. Może nawet chętnych.
      - Proponuję dotrzeć do Branda i sprowadzić go do domu - oświadczyłem. - Zaraz.
      - Jak? - spytał Benedykt.
      - Przez Atuty.
      - Próbowaliśmy tego - powiedział Julian. - Nie da się z nim skontaktować. Nie odpowiada.
      - Nie mówiłem o zwykłym kontakcie - odparłem. - Prosiłem, żebyście wszyscy przynieśli ze sobą pełne talie Atutów. Macie je?
      Przytaknęli.
      - To dobrze. Wyszukajmy kartę Branda. Proponuję, byśmy wszyscy jednocześnie spróbowali się z rum połączyć.
      - Interesujący pomysł - zauważył Benedykt.
      - Owszem - zgodził się Julian. Wyjął talię i przerzucał karty. - Warto przynajmniej spróbować. Może uzyskamy dodatkową moc. Nie wiadomo.
      Odnalazłem Atut Branda. Odczekałem, aż wszyscy znajdą swoje.
      - Spróbujemy razem - powiedziałem. - Wszyscy gotowi?
      Osiem razy tak.
      - Więc zaczynamy. Skupcie się. Już.
      Wpatrzyłem się w swoją kartę. Brand był podobny do mnie, niższy jednak i szczuplejszy. Włosy miał jak Fiona. Ubrany w zielony kostium do konnej jazdy, dosiadał białego ogiera. Jak dawno to było? - pomyślałem. Marzyciel, mistyk i poeta, Brand zawsze zdawał się rozczarowany lub radosny, cyniczny albo ufny. Jego nastroje nie znały chyba stanów pośrednich. Depresja maniakalna jest określeniem zbyt prostym dla złożonego charakteru Branda, może jednak posłużyć do wskazania kierunku generalnych ocen. Potem można je różnicować. Zależnie od stanu rzeczy, bywał tak czarujący, delikatny i lojalny, że ceniłem go bardziej niż resztę rodzeństwa.
      Kiedy indziej jednak stawał się do tego stopnia zgorzkniały, sarkastyczny i wręcz złośliwy, że unikałem jego towarzystwa w obawie, że zrobię mu krzywdę. Podsumowując, kiedy widziałem go po raz ostatni, był raczej w tym drugim stanie ducha. Wkrótce potem doszło do starcia z Erykiem, zakończonego moim wygnaniem a Amberu.
      ...To właśnie myślałem i czułem, gdy patrzyłem na jego Atut i sięgałem ku niemu umysłem i wolą, otwierając pustą przestrzeń, którą miał wypełnić. Obok inni robili to samo, snując własne wspomnienia.
      Karta z wolna zasnuła się senną mgłą i nabrała pozoru głębi. Nastąpiło znajome rozmycie konturów, a wraz z nim wrażenie ruchu, zwiastujące kontakt z obiektem. Atut stał się chłodniejszy w dotyku, obrazy popłynęły, uformowały się, nabrały wyrazistości, uporczywej, dramatycznej i całkowitej.
      Siedział w celi. Za plecami miał kamienną ścianę. Na podłodze leżała słoma. Jego ręka była przykuta do wielkiego, żelaznego pierścienia w murze łańcuchem dość długim i wystarczająco luźnym, by pozwalał na pewną swobodę ruchów. Brand wykorzystywał to właśnie, leżąc w kącie na stosie słomy i szmat. Włosy i brodę miał długie, twarz bardziej wychudzoną niż kiedykolwiek, a ubranie podarte i brudne. Chyba spał. Wspomniałem własną niewolę, smród, zimno, nędzny wikt, wilgoć i obłęd, który przychodził i odchodził. Przynajmniej zostały mu oczy, gdyż zamrugał i zobaczyłem je wyraźnie, gdy kilkoro z nas wymówiło jego imię. Były zielone, o tępym, nieobecnym spojrzeniu.
      Czyżby go odurzyli? A moźe sądził, że ma halucynacje?
      Nagle jednak odzyskał świadomość. Wstał. Wyciągnął rękę.
      - Bracia! - powiedział. - Siostry!
      - Idę! - zabrzmiał czyjś krzyk.
      Przewracając krzesło, Gerard zerwał się na nogi. Przebiegł przez pokój i nie wypuszczając Atutu, porwał ze ściany wielki bojowy topór. Zamarł na chwilę, wpatrzony w kartę, potem wyciągnął wolną rękę i nagle stał tam ściskając Branda, który tę właśnie chwilę wybrał, by ponownie stracić przytomność. Obraz zafalował i kontakt został zerwany.
      Zakląłem i poszukałem w talii Atutu Gerarda. Kilkoro innych robiło właśnie to samo. Znalazłem i spróbowałem połączenia. Powoli wystąpiło rozmycie, wir, formowanie... jest! Gerard rozciągnął łańcuch na ścianie i atakował go toporem, ale grube ogniwa opierały się potężnym ciosom.
      Wreszcie ostrze zgniotło i naderwało kilka z nich, lecz minęły już prawie dwie minuty i hałas zaalarmował strażników.
      Z lewej strony dobiegły jakieś stukoty - brzęk odsuwanych rygli, zgrzyt zawiasów. Wprawdzie pole widzenia nie sięgało tak daleko, ale jednak zdawało się oczywiste, że ktoś otwiera drzwi. Brand uniósł się znowu. Gerard nadał ciął łańcuch.
      - Gerardzie! Drzwi! - wrzasnąłem.
      - Wiem! - krzyknął, owinął łańcuch wokół ramienia i szarpnął. Bez skutku. Puścił łańcuch i ciął toporem pierwszego z grzebienio-rękich wojowników, który zaatakował go wznosząc klingę. Napastnik upadł, lecz jego miejsce zajął następny, a potem drugi i trzeci. Nadbiegali kolejni.
      Coś zamigotało nagle i na scenie pojawił się Random. Klęczał ściskając prawą dłonią ramię Branda. W lewej trzymał krzesło, wystawiając je przed sobą niby tarczę, nogami na zewnątrz. Zerwał się natychmiast i ruszył na napastników, używając krzesła jak tarana. Cofnęli się. Random zakręcił krzesłem w powietrzu. Jeden z tamtych padł martwy, powalony toporem Gerarda. Drugi odskoczył w bok, ściskając kikut ramienia. Random wydobył sztylet i pozostawił go w brzuchu najbliższego, rozbił krzesłem dwie głowy i odepchnął ostatniego z przeciwników. W tym czasie martwe ciało uniosło się w górę, ociekając krwią. Ten, który dostał sztyletem, opadł na kolana, zaciskając palce na ostrzu. Gerard ujął łańcuch oburącz, zaparł się nogą o ścianę i zaczął ciągnąć. Przygarbił się, a potężne mięśnie nabrzmiały mu na karku. Łańcuch nie ustępował. Dziesięć sekund, mniej więcej. Piętnaście... I nagle pękł, z brzękiem i grzechotem. Gerard zatoczył się, podparł wyciągniętą ręką. Spojrzał za siebie, pewnie ha Randoma, w tej chwili poza zasięgiem mojego wzroku. Usatysfakcjonowany, pochylił się i wziął na ręce Branda, który znowu stracił przytomność. Random, już bez krzesła, wskoczył w moje pole widzenia i skinął na nas.
      Sięgnęliśmy po nich wszyscy i sekundę później stali już wśród nas, a my tłoczyliśmy się dookoła. Podniósł się rodzaj okrzyku radości, kiedy usiłowaliśmy zobaczyć go, dotknąć naszego brata, zaginionego wiele lat temu, a teraz wyrwanego tajemniczym dręczycielom. Poza tym, może w końcu uzyskamy odpowiedzi na kilka ważnych pytań. Tyle że Brand był tak słaby, wychudzony i blady...
      - Cofnąć się! - huknął Gerard. - Trzeba go położyć. Potem możecie się przyglądać...
      Martwa cisza. Każdy z nas odstąpił o krok i skamieniał. A to dlatego, że na ubraniu Branda pojawiła się plama, z której kapała krew. A to z kolei dlatego, że w jego lewym boku, z tyłu, tkwił sztylet. Jeszcze przed chwilą go tam nie było. Jedno z nas spróbowało dosięgnąć nerek Branda i niewykluczone, że skutecznie.
      Nieszczególnie pocieszyła mnie myśl, iż Hipoteza Randoma-Corwina - że to Jedno Z Nas Stoi Za Tym Wszystkim - nagle zyskała znaczące potwierdzenie. Miałem do dyspozycji jedynie krótką chwilę, by zarejestrować w pamięci pozycje obecnych. Potem czar prysnął, Gerard przeniósł Branda na sofę, a my cofnęliśmy się.
      Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę nie tylko z tego, co zaszło, ale i z implikacji tego faktu. Gerard ułożył Branda na brzuchu i zdarł z niego brudną koszulę.
      - Przynieście czystej wody - polecił. - I ręczniki.
Trzeba go umyć. Potrzebuję płynu fizjologicznego i glukozy. I czegoś, na czym da się je powiesić. Przynieście pełny zestaw medyczny.
      Deirdre i Flora ruszyły do drzwi.
      - Moje pokoje są najbliżej - wtrącił Random. - Tam znajdziecie apteczkę. Ale sprzęt do kroplówek jest tylko w laboratorium na drugim piętrze. Lepiej pójdę z wami.
      Wyszli razem.
      Każde z nas kończyło kiedyś jakieś kursy medyczne, tutaj i za granicą. Jednak to, czego dowiadywaliśmy się w Cieniu, w Amberze trzeba było modyfikować. Na przykład większość antybiotyków tutaj nie działała.
      Z drugiej strony, nasze procesy immunologiczne przebiegają inaczej niż u ludzi, których badaliśmy, więc o wiele trudniej jest nam się czymś zarazić. Zarażeni, skuteczniej radzimy sobie z chorobą. Poza tym dysponujemy potężnym zdolnościami regeneracji.
      Wszystko jest tym, czym być musi dla istot potężniejszych od swych cieni. A że jesteśmy Amberytami i znamy te fakty od dzieciństwa, w stosunkowo wczesnym okresie życia przechodzimy kurs opieki medycznej. Powodem, prócz znanej teorii, że najlepiej być własnym lekarzem, jest przede wszystkim nasz usprawiedliwiony często brak zaufania właściwie do każdego, zwłaszcza tych, od których zależy nasze życie. To po części tłumaczy, czemu nie odsunąłem Gerarda, by samemu zająć się leczeniem Branda, mimo że w okresie ostatnich kilku pokoleń ukończyłem studia medyczne na cieniu-Ziemi.
      Druga część wyjaśnienia to sam Gerard, nie dopuszczający nikogo do rannego. Julian i Fiona wysunęli się do przodu, najwyraźniej chcąc mu pomóc, napotkali jednak ramię Gerarda, blokujące drogę niby szlaban na przejeździe kolejowym.
      - Nie - oświadczył. - Wiem, że ja tego nie zrobiłem, i nic więcej. Nie pozwolę, by ktoś spróbował po raz drugi. Gdyby któreś z nas odniosło taką ranę - bez innych uszczerbków na zdrowiu - powiedziałbym, że jeśli przetrzyma pierwsze pół godziny, to przeżyje. Brand jednak... w takim stanie... trudno przewidzieć.
      Wrócił Random z dziewczętami, przynosząc sprzęt i materiały opatrunkowe. Gerard umył Branda, oczyścił i zabandażował ranę, podłączył kroplówkę. Potem rozbił kajdany młotem i dłutem, które znalazł Random, okrył Branda pledem i zmierzył mu puls.
      - Jak? - spytałem.
      - Słaby - odparł, przysunął sobie krzesło i usiadł obok sofy. - Niech ktoś mi poda miecz. I szklankę wina; nie mam nic do picia. Przy okazji, jeśli zostało jeszcze coś do jedzenia, to jestem głodny.
      Llewella ruszyła do kredensu, a Random wziął jego miecz ze stojaka przy drzwiach.
      - Masz zamiar tu obozować? - spytał, podając broń.
      - Owszem.
      - Może by przenieść Branda do lepszego łóżka?
      - Jest mu dobrze tu, gdzie jest. Sam uznam, kiedy trzeba go przenieść. Tymczasem niech ktoś rozpali ogień. I zgasi parę świec.
      - Zaraz się tym zajmę - kiwnął głową Random.
      Podniósł nóż, który Gerard wyjął z pleców Branda, wąski sztylet z osiemnastocentymetrowym ostrzem. Ułożył go płasko na dłoni.
      - Czy ktoś to rozpoznaje? - zapytał.
      - Ja nie - odparł Benedykt.
      - Ani ja - dodał Julian.
      - Nie - oświadczyłem.
      Dziewczęta pokręciły głowami.
      Random przyjrzał się uważnie.
      - Łatwo go ukryć - w rękawie, w bucie albo za stanikiem. Ale użycie go w ten sposób wymaga mocnych nerwów...
      - Desperacji - mruknąłem.
      -...I bardzo dokładnego przewidywania rozwoju naszej sceny zbiorowej. Niemal natchnienia.
      - Czy mógł to zrobić któryś ze strażników? - spytał Julian. - Jeszcze w celi?
      - Nie - stwierdził Gerard. - Żaden z nich nie podszedł dostatecznie blisko.
      - Wydaje się, że jest dobrze wyważony - zauważyła Deirdre. - Można nim rzucić.
      - Owszem - przyznał Random, przesuwając sztylet palcami. - Tyle że nie mieli miejsca ani możliwości. Jestem pewien.
      Wróciła Llewella z tacą, na której leżały plastry krojonego mięsa, pół bochenka chleba, butelka wina i kielich. Uprzątnąłem mały stolik i ustawiłem go obok krzesła Gerarda.
      - Ale dlaczego? - spytała Llewella, stawiając tacę. - Pozostajemy tylko my. Czemu ktoś z nas miałby to zrobić?
      Westchnąłem.
      - Jak myślisz, czyim był więźniem?
      - Kogoś z nas?
      - Jeśli coś wiedział i ktoś nie chciał, by to wyjawił... kto był gotów narazić się na ryzyko, byle tylko zmusić go do milczenia? Zapewne z tego samego powodu umieścił go tam, gdzie go znaleźliśmy, i tam trzymał.
      Zmarszczyła brwi.
      - Przecież to nie ma sensu. Dlaczego po prostu nie zabił go i nie zakończył całej sprawy?
      - Widocznie chciał go jakoś wykorzystać - odparłem. - Jest tylko jeden człowiek, który zna odpowiedzi na twoje pytania. Zapytaj, kiedy go spotkasz.
      - Albo ją - dodał Julian. - Wiesz, siostro, zupełnie nagle zrobiłaś się strasznie naiwna.
      Llewella zmierzyła go spojrzeniem oczu przypominających parę gór lodowych, w których odbijały się mroźne nieskończoności.
      - O ile sobie przypominam - stwierdziła - wstałeś, kiedy się pojawili, przesunąłeś się na lewo, obszedłeś biurko i stanąłeś po prawej stronie Gerarda. Wychyliłeś się bardzo daleko do przodu. Wydaje mi się, że nie było widać twoich rąk.
      - O ile ja sobie przypominam - odparował - ty także byłaś dostatecznie blisko, po lewej stronie Gerarda. I także się wychylałaś.
      - Musiałabym uderzyć lewą ręką. A jestem praworęczna.
      - Być może temu właśnie zawdzięcza tę resztkę życia, jaka w nim jeszcze pozostała.
      - Jakoś bardzo ci zależy, by wykazać, że to ktoś inny, Julianie.
      - Dosyć! - zawołałem. - Dosyć! Przestańmy się oskarżać. Tylko jeden z nas tego dokonał, a to nie jest sposób, by go wykurzyć.
      - Albo ją - dodał Julian.
      Gerard wstał, wyprostował się i spojrzał groźnie.
      - Nie pozwolę niepokoić mojego pacjenta - oświadczył. - Random, miałeś chyba rozpalić w kominku.
      - Już rozpalam - odparł Random, biorąc się do dzieła.
      - Przenieśmy się do salonu obok głównego hallu - zaproponowałem. - Gerardzie, postawię przy drzwiach dwóch strażników.
      - Nie. Wolę, żeby ten, kto zechce spróbować jeszcze raz, dotarł aż tutaj. Rano wręczę ci jego głowę. Przytaknąłem.
      - Gdybyś czegoś potrzebował, możesz zadzwonić. Albo wezwij nas przez Atut. Jeśli się czegoś dowiemy, opowiemy ci rano.
      Gerard usiadł, burknął coś i wziął się do jedzenia. Random rozpalił ogień i wygasił część świec. Koc Branda unosił się i opadał, wolno, lecz regularnie. Wyszliśmy wszyscy, kierując się w stronę schodów i pozostawiając ich samych w blasku ognia i trzasku płomieni, wśród rurek i butelek.